Na różnych portalach często można zobaczyć zdjęcie małego kotka, patrzącego w lustro i widzącego jako swoje odbicie wspaniałego lwa. Interpretacja jest jednoznaczna – możesz być kim chcesz, a może i mieć co chcesz. Tylko…, no właśnie, tylko co?
Czasami czuję się jak wytarmoszony kot, który co rano układa energicznie swoją grzywę. Jak łatwo przewidzieć, lwem nie będę i po długim okresie zmagań, dziś wyznaję miłość słowu „akceptacja”.
To jest, po prostu życie.
Są rzeczy, na które mamy wpływ i równie wiele tych, na które go nie mamy. To, co z tego wynika, to splot przypadku, czasami okoliczności podpartych naszymi wcześniejszymi wyborami.
Możemy walczyć z rzeczywistością, wierzyć, że uda nam się pokonać wszystkie kłopoty, ale od tego grzywa nam nie wyrośnie, nie staniemy się nagle kimś całkiem innym. Dla mnie definicją środka, wyważeniem i umiarkowaniem jest akceptacja złych dni, które przychodzą i odchodzą.
Przeraża mnie kultura wielkiego sukcesu, konieczności bycia szczęśliwym w sposób ciągły i nieprzerwany. Myślenia pozytywnego, które stara się nas terroryzować, nie bacząc na to, że nie zawsze na końcu drogi jest szczęśliwe zakończenie. Warto tworzyć na miarę swoich możliwości i swojego systemu wartości. Nie tych zewnętrznych.
Czas, w którym dajemy sobie samoakceptację, odrobinę czułości, czyli tego wszystkiego, co czasami nazywamy egoizmem, jest bezcenny. Życzliwość do tej istoty, która jest w nas pomaga bardziej niż wizualizacja lwa w lustrze.
Złe dni to czas, kiedy rodzą się dobre perspektywy. A rozwiązania stają się wynikiem akceptacji trudnych chwil i wydatkowania energii nie na walkę, ale na rodzące się nowe rozwiązania.
Nie warto zatrzymywać niczego, co nie chce z nami zostać.
Czasem jest tak dobrze, choć nic nie robię, że wszystko się wspaniale układa.
Czasem choć tak bardzo się staram nic z tego nie wychodzi a, dobre uczynki nie wracają według zasad karmy.
Ale ciągle to ma sens i pozostaje stałą w życiu, gdzie wszystko inne ciągle się zmienia.
Opublikowano w: Zapiski